wtorek, 17 lipca 2007

Recenzja: Planeta wampirów (Planet of the vampires/Terrore nello spazio)


Jeżeli nie spędziliście ostatnich dwudziestu lat w ziemiance w Puszczy Białowieskiej (bywały takie przypadki), na pewno słyszeliście o filmie pod tytułem „Obcy”. Nie wiem jednak czy wiecie, że Ridley Scott został zainspirowany do jego nakręcenia przez pewien włoski film science-fiction z lat 60-tych. Tak jest, „Planeta wampirów” (lub „Terror z kosmosu” jeżeli władacie włoskim, do czego podobno lepiej się nie przyznawać w towarzystwie) to bezpośredni przodek „Obcego”. Na dodatek jego reżyserem i scenarzystą był kultowy włoski reżyser- Mario Bava.

Dzielni astronauci, w skórzanych skafandrach rodem z teledysku Kraftwerk, zmierzają do planety Aura skąd odebrano tajemniczy sygnał. Na orbicie planety nieznana siła zmusza ich bliźniacze statki Argosa i Galliota do awaryjnego lądowania. Łączność miedzy statkami zostaje zerwana i tylko kapitanowi Argosa udaje się zachować przytomność.

Sytuacja po lądowaniu nie wygląda najlepiej. Powierzchnia planety to psychodeliczny koszmar stworzony z mgły i kolorowych świateł, a silniki statku są uszkodzone więc nie da się jej na razie opuścić. Na dodatek tajemnicze istoty opanowują ciała nieprzytomnych astronautów i zmuszają ich do walki na śmierć i życie. Tylko przytomność umysłu kapitana i jego mocny sierpowy powstrzymują załogę Argosa od wybicia się co do nogi. Załoga Galliota? Cóż, oni nie mieli takiego szczęścia.

Okazuje się, że Aurę zamieszkują obcy wyglądający jak kolorowe światła (niezła oszczędność na kostiumach). Wprawdzie brak im fizycznej postaci, ale potrafią przejmować kontrolę nad nieprzytomnymi, śpiącymi i martwymi. Ponieważ cała załoga Galliota zginęła może to oznaczać tylko jedno.


Zombie w kosmosie!!!


Popatrzmy , tajemnicza zasnuta mgłą planeta, obcy opanowujący ciała swoich ofiar, walka na śmierć i życie o przetrwanie. Dla tych którzy naprawdę nie mogą dostrzec podobieństwa mamy jeszcze obcy statek o dziwacznej konstrukcji i ogromny szkielet jego byłego pilota.
Oczywiście nie należy traktować „Planety...” tylko jako przodka „Obcego” i historycznej ciekawostki, Mario Bava nakręcił naprawdę porządny, trzymający w napięciu horror.

Szczególna uwaga należy się dobrym zdjęciom oraz szalonej scenografii. Pisałem już o fetyszystycznych skafandrach i psychodelicznej powierzchni planety, ale nie wspominałem o dziwacznym wyglądzie statków. Statek obcych wygląda prawie tak dziwacznie jak jego odpowiednik z filmu Scotta, ale w końcu czego się spodziewać po wnętrzu UFO, mebli z Ikei? Wnętrze Argosa wygląda jednak równie niesamowicie: ogromne mroczne kajuty długie korytarze i sprzęt o dziwnych kształtach. Po prostu kosmolot doktora Caligari. W połączeniu z mroczna fabułą sprawia to ze film przypomina koszmar oparty na science-fiction z lat pięćdziesiątych.


NAJLEPSZE MOMENTY


  • Najlepszy tekst: ”To nie promieniowanie kosmiczne, to rzeczywistość, rzeczywistość którą sami zobaczymy.”

  • Może te skafandry wyglądają ciekawie na żeńskiej części załogi, ale faceci po czterdziestce nie powinni nosić jednoczęściowych skórzanych kostiumów. Nie wiem też, do końca o co chodzi z tymi kołnierzami do połowy policzków. Błyskawice SS na ramionach to naprawdę przesada

  • Kapitan Argosa to największy twardziel w kosmosie. Wytrzymuje przeciążenie, które powala całą jego załogę, później na statku obcych przenosi gołymi rękami przedmiot rażący go prądem. Poza tym potrafi powalić opętanego przez obcych załoganta jednym ciosem. Gdyby dzisiaj ktoś zrobił remake tego filmu, grałby go Clint Eastwood, albo Tommy Lee Jones.

Brak komentarzy: