Recenzja: "Cloverfield" (bo nienawidzę polskiego tytułu)
Steven Seagal i ja jesteśmy do siebie zaskakująco podobni. No dobra, może to porównanie nie jest w stu procentach spójne. Nie noszę kucyka, nie mam własnego napoju energetycznego i nie potrafię zabić jednym ciosem. Jest jednak coś, co nas łączy - tak jak Steven: „jestem człowiekiem pokoju i skończyłem już z zabijaniem”. Są jednak rzeczy, które sprawiają, że przed oczami robi mi się czerwono, a ręka odruchowo szuka ostrych przedmiotów. Jedną z nich jest praktyka reklamowania filmów jako „połączenie (wstaw nazwę znanego filmu A) i (wstaw nazwę znanego filmu B)”. Ten przydługi wstęp powinien wyjaśnić, dlaczego tak długo zabierałem się do oglądania „Cloverfield”, reklamowanego jako połączenie „Blair witch project” i „Godzilli” (polski tytuł filmu „Projekt Monster” to doskonały przykład tej tendencji).
Fabuła jest prosta, grupa przyjaciół z Nowego Jorku organizuje imprezę pożegnalną dla Roba – ich wspólnego kumpla, przed jego wyjazdem do Tokio. Jeden z nich- Hud, nagrywa wszystko za pomocą cyfrowej kamery. Nagle gaśnie światło i na zewnątrz słychać potężną eksplozję. Coś wielkiego i wrednego zawitało do Nowego Jorku i jest w paskudnym nastroju. Przyjaciele próbują wydostać się z ogarniętego chaosem miasta i przy okazji odszukać Beth - ukochaną Jasona, wszystko to Hud nagrywa na swoją kamerę.
Producent „Cloverfield” - JJ Abrams, twierdził w wywiadach, że chciał stworzyć amerykański odpowiednik oryginalnej Godzilli. Zaskakujące jest to, że przynajmniej częściowo mu się udało. Godzilla była, w końcu, metaforą niszczycielskiej siły energii atomowej, nakręconą w kraju, który doskonale poznał jej skutki. Kiedy, w początkowych scenach „Cloverfield”, widzimy ludzi uciekających przed pędzącą chmurą gruzu z walącego się wieżowca i błąkających się po zasypanych sadzą i gruzem ulicach, trudno nie skojarzyć tego z atakami z 11 września. Właśnie te sceny, kiedy całe miasto ogarnia chaos i panika są najbardziej efektywne w całym filmie.
No dobra, spytacie, metafora narodowej tragedii i tak dalej, ale co z potworem, w końcu to on stanowi clou tego filmu. Czy jest niezły? Czy jest lepszy niż Godzilla? Po pierwsze, zamknijcie się. Po drugie, NIKT nie jest lepszy niż Godzilla, ale trzeba przyznać, że gwiazdor „Cloverfield” wygląda całkiem ciekawie. Reżyser faktyczne inspirował się mocno „Blair Witch Project” i przez większą część filmu widzimy tylko fragmenty potwora. Na szczęście twórcy filmu wiedzieli, że o ile w horrorze ukrywanie potwora od biedy przechodzi, to w filmie kaiju takie fopa odpada i funduje nam kilka jego frontalnych ujęć.
Podsumowując, „Cloverfield” to całkiem niezły film. Może nie zasługuje na to by zamknąć go w ołowianej kapsule, żeby za 2000 lat inteligentne, dwumetrowe karaluchy, które przejmą po nas planetę miały co oglądać. Aczkolwiek, jeśli lubcie wielkie potwory niszczące miasta i nie przeszkadza wam trzęsąca się kamera i zaskakująco tragiczna fabuła, można gorzej wydać pieniądze.
Najlepsze momenty
- Scena ze statuą wolności. Gigantyczne WTF.
- Wspaniale, gigantyczny potwór atakuje miasto, a ci debile rabują sklep RTV.
- Hej, Hud ma rację. Płonący bezdomny koleś byłby straszny.
- Scena ściągnięta z „Obcy, decydujące starcie”
- Eksplozja za parawanem.
- „Nikt nigdy mnie nie słucha, ale kiedy raz mnie wysłuchali...zginiemy”
- Frontalny widok potwora.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz