czwartek, 10 lipca 2008

Recenzja: "Frankenhooker"

Na pewno zastanawialiście się kiedyś; co by było, gdyby książka „FrankensteinMary Shelley zawierała: prostytutki, supercrack i scenę śmierci pod ostrzami kosiarki. Na szczęście dla nas wszystkich, Frank Hennenloter postanowił odpowiedzieć na to pytanie.

Jeffrey Franken to: niedoszły lekarz, domorosły szalony naukowiec i amator trepanacji. Mimo to, jakimś cudem, udało mu się zdobyć dziewczynę – Elizabeth Shelley (chwytacie subtelne aluzje, prawda?), z którą planuje się ożenić. Jednak ich szczęście, zostaje brutalnie przerwane. Podczas przyjęcia urodzinowego ojca Elizabeth, dziewczyna postanawia przetestować prezent Jeffreya - zdalnie sterowaną kosiarkę. Jeden niewłaściwy przycisk i Elizabeth zmienia się w „ludzką sałatkę”, że zacytuje film. Co ciekawe, przybyła na miejsce masakry policja, nie może znaleźć kilku ważnych kawałków Elizabeth. W tym głowy.

Za zniknięcie, odpowiada oczywiście Jeffrey, który, w zaciszu swojego garażowego laboratorium, postanawia przywrócić Elizabeth do życia. Ma prawie wszystkie potrzebne składniki: jej głowę, estrogenowy superklej do tkanek i nadchodzącą burze z piorunami. Pozostaje jedno pytanie; skąd wziąć części zamienne. Szybka trepanacja wiertarką podsuwa mu właściwy pomysł. Przecież, w mieście, pełno jest kobiet, które sprzedają swoje ciała, wystarczy tyko wybrać odpowiednie części.

Jeffrey zawiera umowę, z Alfonsem o wdzięcznej ksywie Zorro*, na dostarczenie dziewczyn na imprezę. W celu pozyskania, od prostytutek, odpowiednich części, wymyśla supercrack. Wypalenie faji, z tym specyfikiem, powoduje u delikwenta natychmiastową eksplozję. Tak jest, dobrze przeczytaliście, natychmiastową eksplozję. Oczywiście, nietrudno namówić prostytutki do wypalenia cracku. Jedna łańcuchowa eksplozja i Jeffrey ma kilka worków potrzebnych części. Szybciej, niż moglibyście krzyknąć „to żyje żyje!”, Elizabeth jest znów na chodzie. Niestety, części prostytutek, tworzące jej nowe ciało, przejmują kontrolę (oczywiście) i frankendziwka rusza w miasto.

Frankenhooker”, jak można się domyślić na podstawie tytułu, to idealny film dla osób takich jak ja – całkowicie pozbawionych gustu. W pierwszej scenie filmu, widzimy krew Elizabeth bryzgającą na ogrodowego krasnala. To ujęcie, to „Frankenhooker” w pigułce; połączenie horroru i totalnej, świadomej tandety. Efekty specjalne i gra aktorów, jak przystało na niskobudżetową produkcje, pozostawiają trochę do życzenia. Jednak, w jakiś perwersyjny sposób, pasuje to do, radośnie tandetnego, klimatu filmu.

Muszę ostrzec, że „Frankenhooker” nie jest filmem feministycznym. Mamy tu: masę obleśnych scen z nagimi prostytutkami i sceny, w których bohater przebiera w ich częściach ciała, niczym Ed Gein podczas nocnej wizyty na cmentarzu. Oglądanie tego filmu z kobietą, może skończyć się, gigantycznym fochem, z jej strony. Czego innego jednak, można się spodziewać po filmie z tytułem takim jak „Frankenhooker”**.

Najlepsze momenty:

  • Mózg w słoiku
  • Kto by pomyślał, że operacje pomniejszania żołądka można wykonać w warunkach domowych.
  • Kosiarka-fu
  • Kolacja dla dwojga
  • Dużo gołych cycków
  • Zorro
  • Eksplodująca świnka morska
  • Eksplodujące prostytutki
  • No dobra, skąd konkretnie wysuwa się ten wysięgnik?
  • Sposób mówienia Frankendziwki. Samotny!Szukasz towarzystwa! Samotny!Szukasz towarzystwa!
  • Maczeta-fu
  • Atak Rzeczy z Chłodziarki.

*Koleś lubi wycinać dziewczynom, ze swojej stajni Z na ramieniu

**Naprawde lubię ten tytuł. Zauważyliscie?

Brak komentarzy: