czwartek, 14 lutego 2008

Recenzja: ""Manos" the hands of fate"

Dziś, po raz kolejny, obchodzimy staropolskie święto - walentynki. Setki tysięcy ludzi przygotowuje się do tego szczególnego dnia. Jedni kupują bombonierki, inni rezerwują stoliki w drogich restauracjach, jeszcze inni nalewają do wanny 30 litrów sosu tatarskiego i wypuszczają pokraka z klatki, doprawdy miłość wisi w powietrzu.

W tym właśnie duchu, postanowiłem obejrzeć jakiś przyjemny, romantyczny film. Mój wybór padł na, nakręconą w 1966 r., przez handlarza nawozem z El Paso w USA, historię niezwykłego romansu. Zwyczajna gospodyni domowa i walczący o nią mężczyźni: jej mąż palant, zboczony satyr i przywódca poligamistycznego kultu ciemności. Czy to „Mosty Madison County”? Nie to Hal Warren i jego „„Manos” – the hands of fate” *.

Mike i Margaret – małżeństwo z dzieckiem na wakacjach, gubią drogę i trafiają do domu na odludziu. Jedynym lokatorem jest Torgo - obdarty satyr** pilnujący miejsca spoczynku Mistrza – kapłana kultu Manosa – boga ciemności. Szybko okazuje się, że wszyscy faceci w okolicy mają ochotę na Margaret. Mistrz chce zrobić z niej kolejną żonę (facet jest chyba jednym z tych tradycyjnych Mormonów), Torgo - zboczony mały popapraniec - chce zrobić z nią te wszystkie paskudne Torgo cieszy się że cię widzi Margaretrzeczy, o których marzył obmacując śpiące żony Mistrza*** , a Mike... no dobra prawie wszyscy faceci w okolicy mają ochotę na Margaret. Czy uda jej się uciec? Czy może zostanie siódmą żoną Mistrza albo, co gorsza, „przyjaciółką’ Torgo.

Do „Manosa” najlepiej pasuje określenie „nierówny”. Przez większość czasu film jest po prostu nudny i bezsensowny. Zdarzają się jednak momenty, kiedy Warren wchodzi (schodzi?) na poziom surrealistycznego antytalentu bliski filmom Eda Wooda. Słychać to w dialogu pełnym bezsensownych stwierdzeń, powtórek i zapętleń oraz widać w niektórych scenach (choćby „egzekucji” Torgo). Sama produkcja też jest na poziomie Wooda - półamatorscy aktorzy, zerowy budżet i fantastycznie niedobrana jazzowa ścieżka dźwiękowa (jazzowa na miłość Manosa). Chwilami, chyba bezwiednie, film ociera się o tematy, których nawet Wood nie odważyłby się poruszyć. Okazuje się, na przykład, że Mistrz chce uczynić swoją żoną nie tylko, Margaret, ale też jej małą córkę Debbie (wszyscy razem buuueeeagh).
Hal Warren miał, według mnie, zadatki na twórcę naprawdę zabawnej filmowej szmiry, aż szkoda, że „Manos” okazał się jego jedynym filmem. Czy gdyby miał szanse nakręcić następny byłby on równie popaprany? Możemy tylko marzyć.

Najlepsze momenty
  • Hehe pudel, ciekawe czy dożyje do końca filmu?
  • Aaaaarrrgh. Dwustuminutowa wycieczka po okolicach El Paso.
  • Torgo rządzi, popaprany satyr ma nawet własny temat muzyczny na ścieżce dźwiękowej.
  • Mistrz- kapłan kultu Manosa, hodowca dobermanów i przewodniczący światowego fanklubu Franka Zappy.
  • „Labirynt Fauna” to totalna zrzynka z tego filmu.
  • Hej Torgo, nie jestem ekspertem, ale chyba dajesz jej zbyt wyraźne sygnały.
  • Wow walka w bieliźnie
  • „Egzekucja” Torgo- masaż śmierci.
  • Wróćmy do domu, tam na pewno nie będą nas szukać”. Tak jest wróćcie, pokażcie Darwinowi kto tu rządzi?

*Ten podwójny cudzysłów to nie błąd, Hal Warren, z niewiadomych przyczyn, uznał, że w tytule filmu też musi być cudzysłów. Co ciekawe „manos” to, po hiszpańsku, „ręce”, w tłumaczeniu na polski tytuł brzmi więc „Ręce”- ręce losu. Jaki z tego wniosek?Hal Warren był albo szaleńcem, albo geniuszem.
** Według wiarygodnych źródeł (czyt. przeczytałem to na internecie) Torgo ma być satyrem, ale jedyne, co wskazuje na jego naturę są wielkie kolana, no i ogólnie i zboczone zachowanie.
***Taak Torgo to totalny perwers.

Brak komentarzy: