czwartek, 28 sierpnia 2008

Recenzja: "Dead people"

Jak pisałem już wcześniej, ze wszystkich autorów horrorów, najtrudniejszy do zekranizowania pozostaje HP Lovecraft. Połączenie; kwiecistej prozy, ponurego nastroju i istot opisywanych, jako „nieopisywalne” lub „bluźniercze”, sprawia, że jego dzieła naprawdę trudno przenieść na ekran. Paradoksalnie, często, im mniej Lovecrafta w danym „Lovecraftowskim” filmie, tym lepiej on na tym wychodzi. Za przykład posłużyć może „Dead people” – mało znany amerykański horror z 1973 r. Przez całe 90 minut filmu, ani razu nie pada słowo Cthulu, nikt nie czyta bluźnierczych ksiąg, ani nie wznosi modłów do Azatotha. Mimo to, z filmu, aż wieje zimną, Lovecraftowską grozą.

Arleta – główna bohaterka filmu, przyjeżdża, w poszukiwaniu ojca – słynnego malarza, do małego, nadmorskiego miasteczka. Od samego początku widać, że z miasteczkiem jest naprawdę coś nie tak. Ulice są opustoszałe, dziwne glosy odzywają się w nocy, po okolicy jeździ ciężarówka z przerażającym ładunkiem, a mieszkańcy, co noc, zbierają się na plaży, gdzie palą wielkie ogniska i bez słowa wpatrują się w morze.

Jedynymi normalnymi ludźmi w okolicy są inni przejezdni: Thom (na odleżyny Cthulu, co za idiotyczne imię) – handlarz dzieł sztuki (chyba, film nie wyjaśnia tego zbyt jasno) i jego dwie, tego... przyjaciółki. Gdy Arleta ich spotyka, akurat nagrywają wywiad, z bezdomnym szaleńcem - Charliem (Elisha Cook Jr), o miejscowej legendzie. Coś o czerwonym księżycu budzącym w ludziach szaleństwo i ŹLE wychodzącym z oceanu. Charlie wyjawia Arlecie, że musi znaleźć swojego ojca, zabić go i spalić zwłoki. Tylko wtedy może ocalić jego i siebie.

Pobyt w domu ojca, też nie poprawia bohaterce humoru. Ściany, w każdym pokoju, pokryte są ponurymi, dziwacznymi malowidłami, a znaleziony pamiętnik opisuje: przerażające koszmary, napady lunatykowania i osłabienie. Jakaś siła opętała ojca Arlety i powoli, stopniowo zmieniła w coś potwornego i nieludzkiego. Ta sama siła, zdaje się dotykać również innych mieszkańców miasteczka, a z każdą nocą księżyc robi się coraz czerwieńszy.

Widzicie, o co mi chodzi? Nadmorskie miasteczko (no dobra, w Kalifornii, ale mimo wszystko) pełne dziwacznych mieszkańców? ZŁO z oceanu optęujące artystę? Pamiętnik opisujący potworną przemianę? Za cholerę nie uwierzę, że scenarzysta nie czytał Lovecrafta. „Dead people” nie jest jednak, tylko kolejną chałą, powielającą bezwiednie ulubione wątki pisarza z Providence, niczym szaman kultu cargo budujący model lotniska z patyków. Filmowcy doskonale wiedzieli, co robią z pożyczonymi motywami. Cały film przenika nastrój izolacji i zła czającego się pod powierzchnią, na oko normalnych, wydarzeń. Nie brak również, charakterystycznego dla cynicznych lat siedemdziesiątych, komentarza społecznego. „Zło narodziło się dawno - pisze ojciec Arlety w pamiętniku - ale przybyło do naszego świata teraz, gdy jest zmęczony i pozbawiony nadziei”.

Trzeba uczciwie przyznać, że film nie jest bez wad. Na każdym kroku rzuca się w oczy niski budżet, chociaż nakręcone w prawdziwym, małym miasteczku sceny dodają akurat autentyzmu. Gra aktorska, też bywa momentami chropawa, a o efektach specjalnych nie ma co mówić. Potworna jest też dawka mody z lat siedemdziesiątych – dekady, gdy połączenie białego garnituru i złotego łańcucha nie było uznawane za wieś. Mimo to, naprawdę warto obejrzeć ten, nieco tracący myszką, ale porządnie straszący horror.

Najlepsze momenty:

  • Folk na początku filmu. Taaa, to film z lat siedemdziesiątych,
  • Brzytwa - fu,
  • Tak sobie strzelam, bez powodu zupełnie,
  • Hej, to elisha cook Jr
  • A, to tylko trupy,
  • Dom ojca Arlety,
  • Zaciął mi się suwak. Thom = Playah,
  • You just dont unzip, a man and say goodnight”,
  • Spoko wsiądź do ciężarówki, z zombie na pace, prowadzonej przez albinosa. Pokaż Darwinowi, co o nim myślisz,
  • Drugie śniadanie,
  • Scena w supermarkecie. Przynajmniej mają dobrze wyposażony dział mięsny,
  • Napis na szyldzie kina: Kiss tomorrow goodbye,
  • Zombie flash mob,
  • Wymioty.

Brak komentarzy: