środa, 16 stycznia 2008

Recenzja: "Curse of the Headless Horeseman"

Przyznam się od razu. Jedyny powód, dla, którego obejrzałem ten film, to pseudonim jednej z aktorek - Ultra Violet. Cóż za zarąbiste imię. Gdyby ta laska i Dack Rambo się rozmnożyli, ich dzieci byłyby teraz rasą naszych panów, a my mieszkalibyśmy w ziemiankach.
Niestety Ultra Violet to jedyna zaleta tego filmu. Reszta stanowi dowód, że Nixon miał racje i trzeba było wszystkich hipisów wysłać do Wietnamu. Trochę czołgania się po polach ryżowych wybiłoby im z głowy kręcenie takich filmów.

Fabuła jest prosta jak proza Masłowskiej. Młody lekarz o imieniu Mark, dziedziczy po wujku rozpadające się ranczo. Według testamentu, musi sprawić żeby w ciągu sześciu miesięcy zaczęło znowu zarabiać kasę. Prosi więc o pomoc bandę znajomych hipisów, którzy wyjeżdżają z nim na wieś. Na miejscu kolesia poprosiłbym raczej o pomoc Pana Kanistra Benzyny i jego dobrego kumpla Pana Zapalniczkę (świetni goście, zawsze mi pomagają, kiedy mam jakiś problem).


Nie wiem na ile ta dziura jest ubezpieczona, ale odszkodowanie musi być warte więcej od niej. Palant woli jednak zostać na zadupiu i odstawiać głupie westernowe przedstawienia dla spasionych turystów. Po przybyciu hipisów na rancho, pojawia się jeździec bez głowy- miejscowa legenda i zaczyna ich mordować jednego po drugim.


Mały przerywnik muzyczny - wszyscy razem!

„All the punks are gonna scream yippee
'Cause it's the thing that only eats hippies”

Dead milkmen-„The Thing That Only Eats Hippies




Czy zabójcą jest Salomon - dozorca Rancho i odrzut z filmu Deliverance, a może jeździec bez głowy naprawdę powrócił? Niestety prawdziwe rozwiązanie tej zagadki godne jest raczej kiepskiego odcinka Scooby Doo.

Jakoś nie mam ostatnio szczęścia do filmów z lat sześćdziesiątych, wpierw „Skidoo” teraz ta chała. No dobra, data premiery tego filmu to 1974, ale uwierzcie mi, duchem tkwi on mocno w epoce dzieci kwiatów. Nie dość, że cała obsada to hipisi, to na dodatek większość scen była improwizowana. Twórcy filmu gardzili też drobnomieszczańskimi konwencjami jak: „budowanie napięcia”, czy „interesująca fabuła” (nie rozumiesz stary te klimaty pętają nas, właśnie tego chce rząd, fsssss*... khk khe khe, też jesteś głodny?).
Gdyby tylko film pokazał nam trochę brutalnych zabójstw hipisów, byłbym przynajmniej nieco usatysfakcjonowany, ale nic z tego. Pierwsze zabójstwo pojawia się dopiero w połowie filmu i nic nie widać, bo dzieje się poza kadrem. Jeżeli film nie potrafi dostarczyć mi nawet tak podstawowej rozrywki jak mordowanie hipisów, to nie chcę mieć z nim nic wspólnego.

Najlepsze momenty:
  • Narrator – chyba też jest usmażony
  • O nie, hipisi spiewaja "La bambę". Czemu? Czemu wy bydlaki? Ta piosenka nic wam nie zrobiła.
  • O nie, ktoś odciął mu głowę. Potem zrobił jej kiepską kopię z paper mache.

    * kiepska onomatopeja nieudolnie imitujaca odgłos wdechu

Brak komentarzy: