Elektryczny piątek
Znowu piątek, pora, więc by, po raz kolejny, trochę się zresteować.
TYM RAZEM NA MAKSAAAAAAAAAAA!!! (gasnące echo)
Znowu piątek, pora, więc by, po raz kolejny, trochę się zresteować.
TYM RAZEM NA MAKSAAAAAAAAAAA!!! (gasnące echo)
Autor:
Astrozombie
o
18:32
0
komentarze
Etykiety: znalezione na yutubie
Jak pisałem już wcześniej, ze wszystkich autorów horrorów, najtrudniejszy do zekranizowania pozostaje HP Lovecraft. Połączenie; kwiecistej prozy, ponurego nastroju i istot opisywanych, jako „nieopisywalne” lub „bluźniercze”, sprawia, że jego dzieła naprawdę trudno przenieść na ekran. Paradoksalnie, często, im mniej Lovecrafta w danym „Lovecraftowskim” filmie, tym lepiej on na tym wychodzi. Za przykład posłużyć może „Dead people” – mało znany amerykański horror z 1973 r. Przez całe 90 minut filmu, ani razu nie pada słowo Cthulu, nikt nie czyta bluźnierczych ksiąg, ani nie wznosi modłów do Azatotha. Mimo to, z filmu, aż wieje zimną, Lovecraftowską grozą.
Arleta – główna bohaterka filmu, przyjeżdża, w poszukiwaniu ojca – słynnego malarza, do małego, nadmorskiego miasteczka. Od samego początku widać, że z miasteczkiem jest naprawdę coś nie tak. Ulice są opustoszałe, dziwne glosy odzywają się w nocy, po okolicy jeździ ciężarówka z przerażającym ładunkiem, a mieszkańcy, co noc, zbierają się na plaży, gdzie palą wielkie ogniska i bez słowa wpatrują się w morze.
Jedynymi normalnymi ludźmi w okolicy są inni przejezdni: Thom (na odleżyny Cthulu, co za idiotyczne imię) – handlarz dzieł sztuki (chyba, film nie wyjaśnia tego zbyt jasno) i jego dwie, tego... przyjaciółki. Gdy Arleta ich spotyka, akurat nagrywają wywiad, z bezdomnym szaleńcem - Charliem (Elisha Cook Jr), o miejscowej legendzie. Coś o czerwonym księżycu budzącym w ludziach szaleństwo i ŹLE wychodzącym z oceanu. Charlie wyjawia Arlecie, że musi znaleźć swojego ojca, zabić go i spalić zwłoki. Tylko wtedy może ocalić jego i siebie.
Pobyt w domu ojca, też nie poprawia bohaterce humoru. Ściany, w każdym pokoju, pokryte są ponurymi, dziwacznymi malowidłami, a znaleziony pamiętnik opisuje: przerażające koszmary, napady lunatykowania i osłabienie. Jakaś siła opętała ojca Arlety i powoli, stopniowo zmieniła w coś potwornego i nieludzkiego. Ta sama siła, zdaje się dotykać również innych mieszkańców miasteczka, a z każdą nocą księżyc robi się coraz czerwieńszy.
Widzicie, o co mi chodzi? Nadmorskie miasteczko (no dobra, w Kalifornii, ale mimo wszystko) pełne dziwacznych mieszkańców? ZŁO z oceanu optęujące artystę? Pamiętnik opisujący potworną przemianę? Za cholerę nie uwierzę, że scenarzysta nie czytał Lovecrafta. „Dead people” nie jest jednak, tylko kolejną chałą, powielającą bezwiednie ulubione wątki pisarza z Providence, niczym szaman kultu cargo budujący model lotniska z patyków. Filmowcy doskonale wiedzieli, co robią z pożyczonymi motywami. Cały film przenika nastrój izolacji i zła czającego się pod powierzchnią, na oko normalnych, wydarzeń. Nie brak również, charakterystycznego dla cynicznych lat siedemdziesiątych, komentarza społecznego. „Zło narodziło się dawno - pisze ojciec Arlety w pamiętniku - ale przybyło do naszego świata teraz, gdy jest zmęczony i pozbawiony nadziei”.
Trzeba uczciwie przyznać, że film nie jest bez wad. Na każdym kroku rzuca się w oczy niski budżet, chociaż nakręcone w prawdziwym, małym miasteczku sceny dodają akurat autentyzmu. Gra aktorska, też bywa momentami chropawa, a o efektach specjalnych nie ma co mówić. Potworna jest też dawka mody z lat siedemdziesiątych – dekady, gdy połączenie białego garnituru i złotego łańcucha nie było uznawane za wieś. Mimo to, naprawdę warto obejrzeć ten, nieco tracący myszką, ale porządnie straszący horror.
Najlepsze momenty:
Autor:
Astrozombie
o
20:35
0
komentarze
Władze angielskiego miasta Portsmouth postanowiły przypomnieć wszystkim o jego wspaniałych, marynistycznych tradycjach. Przy okazji, przypominały też o innej, rzadko wspominanej, marynistycznej tradycji.Ahoj
Autor:
Astrozombie
o
19:51
0
komentarze
Etykiety: popaprany świat
Reporterka hiszpańskiej stacji telewizyjnej – Angela i jej kamerzysta - Pablo, kręcą kolejny odcinek programu „Kiedy śpisz”. Program to typowa, telewizyjna zapchajdziura o pracy na nocnej zmianie (u nas pewnie leciałoby na WOT), tym razem reporterzy odwiedzają remizę strażacką. Po kilku godzinach nudy (strażacy się nudzą, kto by pomyślał?), nadchodzi wezwanie z jednej z miejskich kamienic. Po dotarciu na miejsce, okazuje się, że z mieszkania starszej lokatorki dochodziły przerażające wrzaski. Obecni na miejscu policjanci, ze średnim powodzeniem, usiłują zapanować nad lokatorami.
Gdy strażacy i policjanci, w towarzystwie reporterów, otwierają drzwi do mieszkania, spotyka ich paskudna niespodzianka. Starsza pani, w ataku szału, atakuje jednego z policjantów i wygryza mu pokaźną dziurę w szyi. Drugi z nich, spanikowany jak diabli, pakuje jej kulę w głowę. Po powrocie na parter, okazuje się, że kamienica została otoczona przez wojsko i policję i nikt nie może wyjść na zewnątrz. Strażak i policjant nie mają wątpliwości, to procedura stosowana przy wybuchu epidemii. Od tego momentu zaczyna się naprawdę ostra jazda, szanse na przeżycie do świtu maleją z każdą sekundą. Wszystko to widzimy z punktu widzenia, rejestrującej wydarzenia, kamery.
Oglądając hiszpański horror „REC”, nie mogłem pozbyć się uczucia deja vu. „Skądś to znam – myślałem – z czymś mi się to kojarzy”. Dopiero, gdy film się skończył, dotarło do mnie; zombie atakujące ludzi w zamkniętym budynku, barykadowanie pomieszczeń, kurde toż to remake „Demons”. Trzeba jednak przyznać, że w przeciwieństwie do filmu Bavy, cała sytuacja traktowana jest na serio. Film zaczyna się dość nudno (jak na reportaż do trzeciorzędnego programu telewizyjnego przystało), ale od momentu wejścia do kamienicy akcja rozpędza się i nie zatrzymuje do samego końca. Może krew nie leje się zbyt obficie, ale parę razy podskoczyłem na fotelu.
Pewien problem stanowi dla mnie zakończenie, zawarty w nim twist jest dość dziwaczny i na tym etapie, właściwie niepotrzebny*. Mimo to, w pełni polecam „REC”, jest wprawdzie krótki (tylko 75 minut), ale lepszy porządny, krótki film, niż długa chała.
Najlepsze momenty:
*SPOILER: nie będę zdradzał natury twista, ale właśnie on przekonał mnie, że film to remake „Demons”.
Autor:
Astrozombie
o
20:32
0
komentarze
Etykiety: horror, recenzja w 2 minuty
Nie w każdy piątek, człowiek ma okazję wyjść na miasto i się rozerwać. Czasem zostaje tylko siedzieć samemu w domu. Trzeba jednak pamiętać, że samemu też można się rozerwać. Jak pokazuje nam Billy Iodl, nawet atomowa apokalipsa nie powinna stanowić przeszkody dla odrobiny relaksu.
Autor:
Astrozombie
o
19:32
0
komentarze
Etykiety: znalezione na yutubie
Każdy może mieć zły dzień. Dzień, kiedy wszystko jest do dupy i nic nie idzie tak jak powinno. Dzień, w którym człowiek ma ochotę: jechać 120 kilometrów na godzinę, pod prąd, wrzeszcząc przekleństwa i strzelając do wszystkiego, co widzi.
Ponieważ, niestety, coś takiego nadal jest nielegalne (cholerne państwo opiekuńcze), możecie zagrać sobie w Mad Monday – radośnie wygrzewczą gierkę we flashu, która dostarczy wam tych przeżyć.
Autor:
Astrozombie
o
19:29
0
komentarze
Etykiety: gry i zabawy
Osierocone przez rodziców bliźniaczki Frieda i Maria, wyjeżdżają na wieś, pod opiekę wujostwa. Ich wuj Gustaw (Peter Cushing Panie i Panowie) jest przywódcą Bractwa – miejscowego koła łowców: czarownic, wampirów i innego pomiotu szatana*. Oczywiście, jak przystało na amatorów, nie są zbyt skuteczni. Rezultat ich działań stanowi głównie smierć na stosie kilkunastu niewinnych kobiet, które im podpadły, bo: mieszkały same, były podejrzanie ładne lub zbyt rozwiązłe (podteksty, jakie podteksty). Jak przystało na gościa, który pali ludzi na stosie, wuj Gustaw nie jest zbyt miłym i radosnym człowiekiem. Jego reakcją, na widok siostrzenic, jest nie radość, lecz wściekłość, że nie noszą żałoby po rodzicach.
W okolicy, tylko dwie osoby mają wystarczająco duże jądra, żeby stawiać się Gustawowi. Pierwszą z nich jest Anton – młody nauczyciel, który uważa Bractwo za bandę zidiociałych, morderczych dewotów. Drugą jest hrabia Karstein – libertyn, rozpustnik i satanista amator, z koneksjami na cesarskim dworze. Kiedy, wynajęta przez hrabiego, grupa „czarnoksiężników”, nie jest w stanie przywołać nawet pomniejszego demona**, Karstein bierze sprawy we własne ręce. Szybciej, niż zdołalibyście powiedzieć „Bela Lugosi is dead”, wysłannik piekieł, pod postacią jego zmarłej żony - Miracalli, zmienia go w wampira. W międzyczasie, Frieda postanawia, na złość wujowi, poderwać hrabiego. Karstain, który już wcześniej miał na nią oko, zmienia ją w wampira.
„Twins of evil” to typowy horror z wytwórni Hammer, pełen: gotyckiej atmosfery, ponurych zamczysk i kobiet w wydekoltowanych sukniach. Na szczególną uwagę, pod tym względem, zasługują, grające Friede i Marię, siostry Collison. Może nie są najlepszymi aktorkami świata, ale świetnie wyglądają w wydekoltowanych koszulach nocnych. Jeżeli chodzi o pozostałych aktorów, najlepszy jest, jak zwykle, Peter Cushing. W rękach innego aktora, Gustaw byłby jedynie stereotypowym, zdewociałym hipokrytą. Tymczasem Cushing (i trzeba to przyznać, scenariusz) przedstawia go raczej, jako szczerze wierzącego fanatyka. Bądź, co bądź, gość ma rację, w okolicy są wampiry i trzeba je tępić, to wybór metod jest niewłaściwy.
„Twins of evil” może trącić trochę myszką. Jednak, według mnie, dobrze jest, od czasu do czasu, obejrzeć horror, w którym wampiry są nieśmiertelnymi sługami szatana, a nie bandą metroseksualistów, jęczących o tym jak ciężko być nieśmiertelnym i niewiarygodnie androgenicznie seksownym.
Najlepsze momenty
*W XVIII wieku nie było telewizji ani internetu, a człowiek musi się jakoś rozerwać po pracy.
**Patrz pierwszy przypis.
Autor:
Astrozombie
o
21:16
0
komentarze
Etykiety: horror, recenzja w 2 minuty
Z angielskimi naukowcami jest chyba coś nie tak. Konkretnie rzecz ujmując, mają jakąś, dziwną obsesję na punkcie konstrukcji robotów, sterowanych oślizgłymi organicznymi rzeczami.
W zeszłym roku, naukowcy z Southampton stworzyli robota sterowanego śluzowcami, teraz przyszła pora na bardziej skomplikowany organizm. Naukowcy z Uniwersytetu w Reading, stworzyli robota sterowanego szczurzymi neuronami. Kurde, może brytyjskie uniwersytety mają jakiś konkurs -„Kto bardziej naruszy prawa natury”, nagroda główna to gigantyczny pudding*.
„No dobra – ktoś mógłby spytać – ale co w tym złego? W końcu, mowa tu o robocie, wielkości tostera, sterowanym grudką szczurzych neuronów.” Odpowiedź jest równie prosta, co przerażająca. Prędzej czy później, eksperymenty wejdą w fazę, w której możliwe stanie się podłączenie do robota całego mózgu. Znając naukowców, nie wybiorą do tego jakiegoś miłego, spokojnego zwierzaka; żółwia greckiego, albo leniwca. Zamiast tego, ktoś spróbuje umieścić w robocie mózg: rekina, rotweillera, albo dzika. Filmy nie kłamią, coś takiego zawsze kończy się masowymi zgonami. Nie zdziwcie się, więc, jeżeli, za kilka lat, robot sterowany mózgiem rekina wpadanie do waszego domu i odgryzie wam głowę.
* Z tego, co wiem, w Anglii pudding uznawany jest za niezwykle cenny i stanowi nieoficjalną jednostkę walutową.
Autor:
Astrozombie
o
16:10
0
komentarze
Etykiety: oznaki apokalipsy
Turpizm (od łac. turpis = brzydki) – zabieg polegający na wprowadzeniu do utworu elementów brzydoty, w celu wywołania szoku estetycznego.
Przykład 1
Przykład 2
Powyższe przykłady pochodzą ze „Street trash” – jednego z najbardziej turpistycznych filmów w historii kina.
Autor:
Astrozombie
o
19:42
0
komentarze
Etykiety: trudne słowo, znalezione na yutubie
Grupa pracowników koncernu zbrojeniowego Palisade, wybiera się na wyjazd integracyjny na Węgry. Już od samego początku prześladuje ich pech: przewalone drzewo tarasuje drogę, kierowca autokaru odmawia jazdy przez las (zupełnie jakby bał się przebywać w okolicy, hmmm), a zamiast obiecanego, luksusowego pensjonatu, zastają obskurną ruderę. Nieudane szkolenie, nie jest jednak najgorszą rzeczą, która im grozi. Okoliczne lasy mają mieszkańców, mieszkańców, którzy naprawdę nie lubią firmy Palisade i jej pracowników.
Brytyjski komediowy horror „Redukcja” jest, według mnie, filmem cokolwiek nierównym. Nie chodzi o to, że jest kiepski, po prostu jego dwie części nie do końca do siebie pasują. Pierwsza połowa; to całkiem niezła, biurowa komedia, wyśmiewająca korporacyjne stereotypy i imprezy integracyjne. Druga połowa, kiedy krew zaczyna lać się na poważnie, to porządny Horror na Łonie Przyrody. Poza jedną, przezabawną sceną, w której dowiadujemy się jak nie uwalniać kogoś z wnyków na niedźwiedzie, przemoc w tym filmie traktowana jest na serio.
Z drugiej strony, mimo iż połówki filmu nie są do końca dopasowane, obydwie są całkiem dobre. Może więc, zamiast narzekać, powinniśmy potraktować „Redukcję” jak porcję całkiem dobrych lodów czekoladowo waniliowych. Wprawdzie czekolada i wanilia nie mieszają się, ale każda z nich jest, sama w sobie, smaczna. Poza tym, żaden film, w którym półnaga prostytutka zabija kogoś z karabinu maszynowego, nie może być zły.
Najlepsze momenty:
Autor:
Astrozombie
o
21:43
0
komentarze
Etykiety: horror, komedia, recenzja w 2 minuty
Grupa młodych ludzi wybiera się do Irlandii, żeby zażyć, w tamtejszych lasach; słońca, świeżego powietrza i przede wszystkim, magicznych grzybków. Główna bohaterka filmu – Tara ma jeszcze jeden, ważniejszy cel – Jake’a – miejscowego chłopaka, którego poznała podczas wakacji. Podczas porannego grzybobrania, Tara omyłkowo zjada trującego grzyba, znanego z wywoływania halucynacji i mistycznych transów. Szybciej niż moglibyście zaśpiewać „White rabbit”, dostaje ataku, podczas którego ma przerażające wizje przyszłości.
Podczas gdy Tara odsypia najgorszą jazdę swojego życia, pozostali opowiadają sobie historie przy ognisku. Z opowieści Jake’a wynika, że wybrali na biwak najbardziej przerażający las na całej szmaragdowej wyspie. Nie będę wchodził w szczegóły, ale zawiera ona takie perełki jak: sierociniec gdzie działy się potworne rzeczy, dzieciaka ze spaloną twarzą, szalonego mnicha z nabijaną ostrzami laską i masakrę pod wpływem grzybów. Dorzućcie do tego jeszcze, mieszkających w lesie, byłych pensjonariuszy sierocińca, rodem z irlandzkiej wersji „Deliverance” i człowiek zaczyna się zastanawiać czy bohaterowie nie powinni byli pojechać w jakieś bezpieczniejsze miejsce np. do Afganistanu.
W środku nocy Bluto – największy i najgłupszy z całego towarzystwa, próbuje grzybowego wywaru i nawalony wyrusza na przechadzkę po lesie. Ten wybitnie idiotyczny pomysł, jest również jego ostatnim. Kiedy rankiem, koledzy nie są w stanie go znaleźć, ruszają do lasu na poszukiwania. Naćpani po uszy grzybami. Teraz dopiero zacznie się zabawa.
Nakręcony w Irlandii „Lęk” (notabene, nagroda złotego buraka, dla tłumacza, który przetłumaczył „Shrooms”- grzybki, jako „Lęk”), początkowo wygląda na typowy Slasher Na Łonie Przyrody. Początek filmu zdaje się idealnie pasować do tej konwencji: grupa młodzieży płci obojga – jest, odległe miejsce ze straszną przeszłością – jest, seks i narkotyki – są, tajemniczy morderca – jest. Na szczęście, gdy bohaterowie wyruszają na poszukiwanie Bluta, film zaczyna robić się ciekawy.
Dużym plusem „Lęku” jest jego mocno nierealna atmosfera. Bohaterowie wędrują po lesie, nawaleni po uszy grzybkami i nie wszystko, co widzą i słyszą jest prawdą. Strona wizualna, stanowi jeden z większych plusów filmu. Większość akcji toczy się (o dziwo) w ciągu dnia, a świetnie sfilmowany, wilgotny, irlandzki bór, dodaje tylko nierealnego nastroju. Momentami miałem wrażenie, że bohaterowie krążą po lesie z baśni braci Grimm. Spokojnie mógłbym uwierzyć, że w takiej okolicy grasują szaleni mordercy.
Dużym minusem filmu są za to jego bohaterowie. Nie dość, że są irytujący to, przez większą część filmu, wykazują inteligencję i zdolność rozwiązywania problemów na poziomie płazińców. Można by to uznać za całkiem realistyczne, w końcu od ludzi na haju trudno wymagać rozsądnych i wyważonych decyzji. Trzeba jednak pamiętać, że ci sami ludzie uznali łażenie po lesie na po grzybkach za dobry pomysł. Zresztą na trzeźwo też są nie do zniesienia.
Zadajcie sobie pytanie; czy piękne zdjęcia i ciekawy, lekko oniryczny nastrój rekompensuje towarzystwo bandy irytujących idiotów. Jeśli odpowiedź brzmi „tak”, to w porządku, możecie obejrzeć ten całkiem niezły horror. Jeśli nie, sugeruje alkohol, powinien trochę osłabić uczucie irytacji.
Najlepsze momenty:
Autor:
Astrozombie
o
22:05
0
komentarze
Jake West – autor „Evil Aliens” – pierwszego filmu, o którym pisałem w tym blogu, kręci kolejny, popaprany, komediowy horror – „Doghouse”. Główny bohater filmu – Danny, cierpi, na porozwodową depresję. Kumple postanawiają go pocieszyć i jadą z nim na wycieczkę na wieś. Szkoda tylko, że w okolicy, wybuchła epidemia tajemniczej choroby, zmieniającej kobiety w krwiożercze zombie.
Witamy w najgorszym koszmarze każdego faceta.
Doghouse wygląda na całkiem niezły komediowy horror, z podtekstem walki płci. Co tu zresztą mówić tu o podtekście, sam West przyznaje, że zombie mają uosabiać różne postaci męskiego leku przed kobietami. Kiedy widzimy taką Obcinaczkę (patrz obrazek obok), trudno nie przyznać mu racji. Miejmy nadzieję, że „Doghouse” jak najszybciej trafi do Polski.
Link do strony filmu (uwaga na spoilery)>>
Autor:
Astrozombie
o
22:33
0
komentarze
Etykiety: newsy i zapowiedzi
Znowu mamy piątek. Pora, więc: założyć skórzane spodnie, kamizelki i pieszczochy, pomalować twarz corpse paintem* i zrelaksować się, razem z wesołymi chłopakami z Immortal i Scissor sisters.
*Szpiczasty kapelusz jest opcjonalny, ale dodaje pikanterii.
Autor:
Astrozombie
o
20:16
0
komentarze
Etykiety: znalezione na yutubie